Karaluchy pod poduchy
Mieszkałem w Australii ponad 5 lat, niejedno już widziałem. Co nie zmienia faktu, że to piękne miejsce potrafi zaskoczyć. Akcja tej opowieści toczy się w 4 gwiazdkowym hotelu zlokalizowanym w North Sydney. Godzina 23, temperatura około 24 st – końcówka stycznia. Na ścianie pojawia się karaluch Australijski , który pomimo swojskiej nazwy nie zamieszkuje jedynie Australii ale wszystkie ciepłe i przyjemne kraje jak US, czy Afryka. Karaluchy te cechuje całkiem pokaźny rozmiar (zbliżony do pudełka od zapałek), wysoka mobilność oraz możliwość latania i… generalnie są dosyć głośne. Nie jest to istota, która się skrada – słychać ją jak się porusza.
Ponieważ jak mówi stare przysłowie – jeden karaluch wiosny nie czyni – nie wpadając w panikę – usuwam delikwenta za pomocą buta. Jeden skuteczny strzał, udało się – potwór rozbity w proch, skrzydła na podłodze, korpus roztarty – nie ma powodów do zmartwień. Jestem lekko zdziwiony – pokój zgodnie ze standardami Australii ma w oknach moskitiery – drzwi do łazienki są zamknięte, na korytarzu jest całkiem czysto, więc gość musiał być zupełnie przypadkowy. Jak to mówią – zdarza się, nie ma powodów do paniki. Flegmatycznie wracam do łóżka oglądać jakże interesuje australijskie show o gotowaniu (kuchnia głównie azjatycka).
Po chwili widzę kolejny egzemplarz – tym razem spaceruje niedaleko telewizora. Tym razem drań jest przygotowany – ucieka i robi unik – chowa się za telewizorem. Nie mogę go tam zostawić, więc cierpliwie zasadzam się z drugiej strony po chwili wychodzi – kolejny celny strzał – pada na podłogę. Dobijam go, aby nie było wątpliwości. Widzę kolejnego, zaraz przy drzwiach wyjściowych – odcina mi drogę ucieczki. Taka ilość osobników występujących na raz jest rzadkością. Są tylko dwie możliwe odpowiedzi. Mam halucynacje – przegrzałem się, ktoś wrzucił mi coś do jedzenia, ewentualnie zamiast do hotelu trafiłem do wylęgarni karaluchów. Po krótkim polowaniu numer 3 leży martwy przy drzwiach wyjściowych. Lekko spanikowany zamykam wszystkie okna, zapalam światło, uruchamiam klimatyzację i wychodzę na papierosa. Jak wrócę – wszystko będzie dobrze.
Myśle sobie – jeżeli to inwazja, to powinienem spotkać ludzi w panice biegających po korytarzu – niestety tylko ja. Więc być może to halucynacje. Spokojnie, na dworze 60 letni tubylcy świętują wieczór. Krótki small talk upewnie mnie w fakcie, że nie mam udaru. Papieros – wracam do pokoju. No nie – widzę 3 trupy i… kolejne ruchy w rogu pokoju. Jest już północ, a walka dopiero się rozpoczęła. Nie byłem świadomy, tego że czekają mnie jeszcze 2h walki z hordami karaluchów. Przecież się nie poddam, prawdziwy wojownik nie poddaje się nawet przy przewadze liczebnej przeciwnika. Moja walka skończyła się o godzinie 2-giej nad ranem pozostawiając w sumie 15 martwych karaluchów i jednego niewyspanego człowieka.
Rano po krótkiej konsultacji z managerem hotelu ustaliłem przebieg wydarzeń. Wieczorem zostały zostawione na sąsiedniej posesji trutki na karaluchy. Biedne zwierzęta kierowane instynktem przeżycia rzuciły się do ucieczki. Pech chciał, że wszystie postanowiły schować akurat w moim pokoju. Manager widząc ilość zwłok na podłodze prawie zemdlała i zaproponowała inny pokój, żebym nie musiał mieszkać na cmentarzu.
Wyciągnięte lekcje z tej małej przygody:
- Nie bierz pokoju na parterze (wyżej = bezpieczeniej),
- Jeśli widzisz nadmierną ilość robaków – nie oznacza to, że jesteś nienormalny,
- Nigdy nie lekceważ przyrody – instynkt samozachowawczy zawsze wygra,
- Jeżeli myślałeś że wszystko juz widziałeś – jesteś w błędzie, zawsze jest miejsce na jakieś nowe doświadczenie